Nasza wakacyjna trasa zaczęła przebiegać nie tam gdzie zamierzał jej twórca. Zaczęła żyć swoim życiem i prowadziła nas drogami po których koła naszego auta nie miały jechać w tym roku. W ten sposób trafiliśmy do Santa Fe i okazało się, że jedziemy teraz do Los Alamos. Nikt z nas nie wiedział dlaczego ale jeżeli już zboczyliśmy tyle, że zahaczyliśmy o stolicę to dlaczego nie zobaczyć miasta gdzie kryje się tajne laboratorium. Dobrymi szpiegami nie jesteśmy więc o zwiedzaniu Narodowego Laboratorium mogliśmy tylko pomarzyć. Bez szczególnego zainteresowania miastem którego mieszkańcami są pracownicy sławnego laboratorium oraz tajniacy strzegący dostępu do samego budynku jak i informacji postanowiliśmy tylko przejechać przez nie w drodze do ukrytego na terenie rezerwatu indiańskiego widokowego skarbu.
Byliśmy już dość blisko, ok 45 minut jazdy i droga prowadząca do rządowego miasta stała się gładka i szeroka. Pustynna okolica wydawała się zupełnie niezamieszkała ale p. który bez przerwy penetrował oddalone od nas tereny w końcu wypatrzył dom ukryty przed okiem przejeżdżających kierowców. Na pewno milioner i do tego ekscentryk. Dom zadbany albo nowy i pewnie do pracy lata helikopterem albo awionetką. Takie skojarzenie przyszło nam do głowy bo kto do licha chciałby mieszkać na zupełnym pustkowiu prawie godzinę od miejsca pracy.
Los Alamos pojawiło się równo z jego granicą tak jakby nie było przedmieścia, pewnie wszystko tu pod kontrolą a tereny wokół miasta są własnością jakiegoś Iksa aby nie posądzać wyższego urzędu o przywłaszczanie terenu.
Nasza wyobraźnia niezbyt daleko odbiegła od rzeczywistości bo w bezpośrednim sąsiedztwie ulicy jest lotnisko dla prywatnych i małych samolotów.
Gdy minęliśmy mało atrakcyjny wjazd do jednego z najlepiej strzeżonych miejsc w USA czyli Narodowego Laboratorium w Los Alamos auto znienawidzonym dzwoneczkiem upomniało się o paliwo.
O kawach na stacjach benzynowych już pisałam wiele razy nieprzychylnie i niestety rownież ta nie odbiegała od standardu lury. O mały włos lura owa, gorąca jak z mikrofalówki odebrałaby mi życie. Nie lubię wrzątku wlewać do gardła jak to czyni p. i zwykle czekam dwie lub trzy minuty aż temperatura płynu przykładanego do ust nie spowoduje oparzeń.
p. obsługuje dystrybutor i myje szyby a ja kierowca rozprostowuję nogi starając się przełknąć kolejny łyk lury. Oczami błądzę po okolicy która składa się z asfaltu po lewej, stacji benzynowej na wprost i kilku aut tankujących dość tanie tutaj paliwo. Czarny SUV obok nas był tankowany przez młodziana w czarnym garniturze. Dość przystojny typ więc z przyjemnością nie odrywałam od niego wzroku. Mężczyzna którego p. bez namysłu nazwałby tajniakiem wzrok miał utkwiony gdzieś obok mnie. Dobrze, że miałam kawę bo inaczej moje zachowanie można by określić jako bezczelny mobbing albo nieudolny podryw. Uniosłam kubek do ust i zażyłam kolejnego łyka lury. Młody i przystojny mężczyzna przeczesał swe kruczoczarne włosy przygładzając lewą ręką niesforny kosmyk. Rozpięta marynarka lekko się odchyliła gdy jego dłoń znalazła się już na karku. Znana z filmów kryminalnych uprząż ukazała się w całej okazałości wraz z olbrzymim pistoletem tkwiącym w kaburze. Ścisnęło mi się gardło na ten widok i lura poleciała częściowo nie tam gdzie powinna. Nigdy nie stałam tylko trzy metry od tak wykwintnie uzbrojonego człowieka. Zakrztusiłam się, kaszląc i zipiąc zwróciłam uwagę wszystkich na stacji benzynowej. Jeżeli to tajniak to wszystko w porządku ale jak to płatny morderca? Nie miałam podstaw aby się obawiać nawet zbira bo kto opłacałby fachowca aby pozbawić mnie marnego żywota. Dostałam silne uderzenie od p. w plecy otwartą dłonią i szlag mnie nie trafił od uduszenia się ale plecy zabolały okrutnie. W takich przypadkach nigdy nie wiem czy złajać ratownika za obicie płuc czy być mu wdzięczną za uratowanie życia.
Wszelkie moje niepewności co do zawodu młodziana rozwiały się gdy p. nakazał „jedziemy” i pomimo tego, że miał już okulary “w dal” zajął miejsce które wygrzewał od samego początku naszej wyprawy. Przystojniak, kimkolwiek był, pozostał na stacji benzynowej i tankował, zapewne większy od naszego, zbiornik na paliwo swego auta.
Kawa stała sobie w uchwycie zapraszając do delektowania się jej smakiem i aromatem. Wolałabym napić się jakiegoś innego płynu ale kierowcy niestety nie wolno więc zrobię to przed udaniem się na spoczynek. Drapanie w gardle nie ustawało i w końcu zdecydowałam się na przepłukanie gardła płynem który chciał mnie zabić. Jak większość aut w tym kraju nasz też miał automatyczną skrzynię biegów więc w miarę swobodne ręce można wykorzystać w różny sposób. Ja nie spieszyłam się z odłożeniem kubka z kawą bo przecież za chwilę pociągnę drugi łyk. Ulica raptem rozszerzyła się na osiem pasów w każdą stronę i każdy pas kończył się szlabanem z budką strażniczą. p. zaklął szpetnie jak to w jego zwyczaju i rzucił się na mapę bo pomyślał, że pomylił ulice i wjeżdżamy do jakiegoś strzeżonego ośrodka badawczego. Wypowiedział to w bardzo niekonwencjonalny sposób ale zrozumiały na tyle, że pojęłam sedno. Ja z kubkiem w prawej dłoni a p. z głupią miną podjechaliśmy do okienka budki.
– Kontrola dokumentów. Prawo jazdy proszę. – Ani to policjant, ani wojskowy ale mundur w kolorze sepii ma na sobie a mina znudzona jak u pani sklepowej w okresie stanu wojennego. Retrospekcja bardzo udana bo do jasnej ciasnej kiedy ktoś prosił mnie o wylegitymowanie się. Kubek dziarsko dzierżę w prawej dłoni, lewa ściska kierownicę i tylko wzrokiem mętnym bo łzy po zakrztuszeniu jeszcze nie wyschły spoglądam na zupełnie teraz osłupiałego małżonka. – Torebka! – Syknęłam uprzejmie bo p. trzymał mapę w łapach i nie zamierzał się ruszyć. Jego dokumenty zapewne są pogrzebane pod tysiącem innych wakacyjnych pierdół i spoczywają przykładnie w jego aktówce na samym dnie bagażnika. Moja bardziej torba niż torebka powinna znajdować się w zasięgu ręki gdyż przed chwilą płaciłam za paliwo. Przypięta pasami i ograniczona kierownicą nie mogłam wykręcić się jak cyrkówka aby sięgnąć gdzieś za siebie. O otwieraniu drzwi nie było mowy bo od ściany w której znajdowało się okienko z fizjonomią czekającą na okazanie dokumentu tożsamości było niewiele ponad dziesięć centymetrów. p. jakimś cudownym rzutem lewej ręki na tylne siedzenie wydobył ucho torby i ciągnął je tak wytrwale, że i sama torba ujrzała światło dzienne a zaraz za nią moje prawo jazdy. To ja robiłam tu za podejrzanego przedstawiciela rasy białej bo oczywiście pan kontroler nie poprosił typa siedzącego na fotelu pasażera o wylegitymowanie się władzy. Po chwili było „OK” i „miłego dnia” po czym szlaban podniósł się ukazując wolną drogę do wolności. Co za głupie uczucie o którym już dawno zapomniałam, kontrola dokumentów zmąciła prawie idylliczny do tej pory nastrój beztroskich wakacji.
– Nie rozumie dlaczego nie poprosił o twoje dokumenty. – Byłam zawiedziona, że tylko ja zostałam tak haniebnie potraktowana. p. ciągle milczał więc uznałam, że mam prawo i obowiązek kontynuować dalej. – Ani to strefa przygraniczna aby taki cyrk wyprawiać ani Związek Radziecki aby w centrum miasta ustawiać rogatki. Szkoda, ze nie zrobiłeś zdjęć bo nikt nie uwierzy! – Cisnęłam słowami jak granatem w stronę p..
– Bo ja mam szczere oczy i zupełnie niewinny wygląd a za zdjecia w takim miejscu areszt murowany a potem ciupa i adwokaci. – Delikatnie jak opóźnionemu w rozwoju p. zaczął tłumaczyć swój pogląd na wydarzenia które wzburzyły mnie do cna.
Długo jeszcze rozprawialiśmy o zaszłym incydencie ale widok palącego się lasu zaprzątnął naszą uwagę i zapomnieliśmy o Los Alamos. Jak wiele miejsc widokowych i to miało mały parking aby moc w spokoju nacieszyć oko tym co ktoś uznał za stosowne i warte zatrzymania pojazdu mechanicznego.
– Dobrze, że daleko od nas bo to żywioł nie do okiełznania.
– My tam jedziemy. – Usłyszałam niepewny i ponury głos mego przewodnika.
– Co?! Zmień trasę. Gdzie chcesz jechać? Oszalałeś!
– Nie dokładnie w sam ogień ale w tamtą stronę. – Do tej pory uważałam, że wyszłam za odpowiedzialnego faceta który dba o rodzinę a tu raptem okazuje się, że to samobójca albo piroman i ciągnie go do ognia jak ćmę.
– Nie da się tego ominąć?
– Da. Tak cię poprowadzę, że nie zobaczysz ani jednego płomyka. – Takie zapewnienie wcale mnie nie zadowoliło ale uspokoiło na tyle, że ruszyliśmy dalej. Nie było widać płomieni szalejących na stoku ani samolotów zrzucających wodę na płonący las więc może to zupełnie zwyczajna rzecz w tych okolicach i małe pożary lasu są traktowana jako codzienność. Niech sobie tubylcy myślą co chcą ale dla mnie to była niebezpieczna atrakcja jeżeli pożar można nazwać atrakcją.
Byłam poddenerwowana i gdy skończył się asfalt nie zmniejszyłam prędkości aby jak najszybciej uciec z zagrożonej okolicy. Jakieś opary, dymy i mgła podniosły mi adrenalinę do granicznego poziomu i na jednym z niezliczonych zakrętów wypadlibyśmy z trasy. Kilka uwag rzuconych pod adresem mego rajdowego stylu jazdy i braku doswiadczenia ostudziło mój zapał do bicia rekordu prędkosci na leśnych duktach. Instynkt samozachowawczy wytłumaczył mi, że może nie spalimy się w ciagu godziny ale jak będę szarżowała to na pewno rozbijemy się na drzewie. Ostro w lewo, potem zaraz w prawo albo pod górkę i zaraz z górki i zakręt. Wszystko to na szutrze i piasku, że też takie drogi są na mapach. Kto tutaj jeździ? Żywej duszy już od godziny nie widzieliśmy to znaczy od momentu gdy pożegnaliśmy się z asfaltową nawierzchnią i jesteśmy sami oraz gdzieś czający się pożar.
Minęło jeszcze sporo czasu a my ciągle gdzieś w górach i uczucie niepewności lub zagubienia zaczęło mnie niepokoić. Nie lubię znajdować się jakby oddalona od jakiegokolwiek znaku cywilizacji mniej więcej jak w szalupie ratunkowej po środku Pacyfiku. Niby jest wszystko w porządku jedziemy drogą zrobioną przez ludzi i przez nich uczęszczaną ale samotność w górach daje o sobie znak niepokojem i czymś co można określić jako zimne liźnięcie po karku. Brrr.
– Daleko jeszcze do ludzi? – Przynajmniej chcę wiedzieć gdzie jesteśmy i co mnie czeka w niedalekiej przyszłości bo czułam się zapomniana i zagubiona.
– Jacy ludzie? Dziś śpimy w wielkim nigdzie aby zjednoczyć się z naturą, aby odetchnąć pełną piersią bez skrępowania cywilizacją. – p. ochoczo roztoczył wcale nie różową przyszłość. – Jeżeli nawet spotkamy kogoś to tylko i wyłącznie przyjaznych górali. – Optymizm p. lekko podniósł mnie na duchu ale gdy skończyła się wąska ścieżka i wyjechaliśmy na troszkę szerszą ścieżkę to znów zrzedła mi mina.
„Przyjaźni górale” którzy zabawiają się bardzo oczywistymi zabawkami robiąc dziury na odległość w znakach drogowych lub ludzkiej czaszce. Na dodatek złego p. pogłębił moje zwątpienie w celowość takiego wyboru noclegu.
– Ho, ho zobacz co ludzie o spotkaniu których marzysz mogą zrobić. – p. wyszedł z auta i wsadził palucha do dziury po kuli z pistoletu lub karabinu. – Lepiej ich nie spotkać i nie denerwować. – No mam za swoje, pożar, kowboje zdolni do czynu, auto brudne jak po afrykanskim rajdzie i jak tu się radować wolnością i nieskażoną przyrodą. – Z moich wyszukiwań wynika, że trochę na uboczu jest pole namiotowe więc zaszyjemy się tam na noc. Nikt o nas nie będzie wiedział. Co ty na to? – Już chyba nie mogło być gorzej niż perspektywa ubocza na uboczu więc postanowiłam w jakiś sposób się otrząsnąć z marazmu strachu i zagrożenia. Łatwiej jest strzelić do tablicy z napisem niż do człowieka. Skąd takie tragiczne myśli, że coś złego może nam się przytrafić, nie wiedziałam. Patrząc na p. pogodnego i zadowolonego z pokonanych przeciwności przeszłam się dwieście metrów w jedną stronę i sto w drugą. Popatrzyłam w niebieskie niebo i na zieleń choinek, kilka głębokich wdechów aromatycznego powietrza i jak ręką odjął. Przygnębienie minęło. Powrót dobrego humoru wyraziłam na tylnej szybie auta i pojechaliśmy dalej aby jeszcze bardziej ubrudzić auto i znaleźć się na uboczu cywilizacji.
Wreszcie dotarliśmy na pole biwakowe i jak można było się spodziewać byliśmy jedynymi jego użytkownikami. Teren duży i wielopoziomowy a my wybraliśmy najodleglejsze miejsce i gdy p. rozpoczął przygotowanie domu ja nie trwoniąc ani sekundy wypakowałam płyny do wypłukania zakurzonego gardła.