Pali się!

ala-1-4

  Nasza wakacyjna trasa zaczęła przebiegać nie tam gdzie zamierzał jej twórca. Zaczęła żyć swoim życiem i prowadziła nas drogami po których koła naszego auta nie miały jechać w tym roku. W ten sposób trafiliśmy do Santa Fe i okazało się, że jedziemy teraz do Los Alamos. Nikt z nas nie wiedział dlaczego ale jeżeli już zboczyliśmy tyle, że zahaczyliśmy o stolicę to dlaczego nie zobaczyć miasta gdzie kryje się tajne laboratorium. Dobrymi szpiegami nie jesteśmy więc o zwiedzaniu Narodowego Laboratorium mogliśmy tylko pomarzyć. Bez szczególnego zainteresowania miastem którego mieszkańcami są pracownicy sławnego laboratorium oraz tajniacy strzegący dostępu do samego budynku jak i informacji postanowiliśmy tylko przejechać  przez nie w drodze do ukrytego na terenie rezerwatu indiańskiego widokowego skarbu.

ala-1-5

Byliśmy już dość blisko, ok 45 minut jazdy i droga prowadząca do rządowego miasta stała się gładka i szeroka. Pustynna okolica wydawała się zupełnie niezamieszkała ale p. który bez przerwy penetrował oddalone od nas tereny w końcu wypatrzył dom ukryty przed okiem przejeżdżających kierowców. Na pewno milioner i do tego ekscentryk. Dom zadbany albo nowy i pewnie do pracy lata helikopterem albo awionetką. Takie skojarzenie przyszło nam do głowy bo kto do licha chciałby mieszkać na zupełnym pustkowiu prawie godzinę od miejsca pracy.

ala-1-3

  Los Alamos pojawiło się równo z jego granicą tak jakby nie było przedmieścia, pewnie wszystko tu pod kontrolą a tereny wokół miasta są własnością jakiegoś Iksa aby nie posądzać wyższego urzędu o przywłaszczanie terenu.

ala-1-6

Nasza wyobraźnia niezbyt daleko odbiegła od rzeczywistości bo w bezpośrednim sąsiedztwie ulicy jest lotnisko dla prywatnych i małych samolotów.

ala-1-7

Gdy minęliśmy mało atrakcyjny wjazd do jednego z najlepiej strzeżonych miejsc w USA czyli Narodowego Laboratorium w Los Alamos auto znienawidzonym dzwoneczkiem upomniało się o paliwo.

ala-1-8

   O kawach na stacjach benzynowych już pisałam wiele razy nieprzychylnie i niestety rownież ta nie odbiegała od standardu lury. O mały włos lura owa, gorąca jak z mikrofalówki odebrałaby mi życie. Nie lubię wrzątku wlewać do gardła jak to czyni p. i zwykle czekam dwie lub trzy minuty aż temperatura płynu przykładanego do ust nie spowoduje oparzeń.
p. obsługuje dystrybutor i myje szyby a ja kierowca rozprostowuj
ę nogi starając się przełknąć kolejny łyk lury. Oczami błądzę po okolicy która składa się z asfaltu po lewej, stacji benzynowej na wprost i kilku aut tankujących dość tanie tutaj paliwo. Czarny SUV obok nas był tankowany przez młodziana w czarnym garniturze. Dość przystojny typ więc z przyjemnością nie odrywałam od niego wzroku. Mężczyzna którego p. bez namysłu nazwałby tajniakiem wzrok miał utkwiony gdzieś obok mnie. Dobrze, że miałam kawę bo inaczej moje zachowanie można by określić jako bezczelny mobbing albo nieudolny podryw. Uniosłam kubek do ust i zażyłam kolejnego łyka lury. Młody i przystojny mężczyzna przeczesał swe kruczoczarne włosy przygładzając lewą ręką niesforny kosmyk. Rozpięta marynarka lekko się odchyliła gdy jego dłoń znalazła się już na karku. Znana z filmów kryminalnych uprząż ukazała się w całej okazałości wraz z olbrzymim pistoletem tkwiącym w kaburze. Ścisnęło mi się gardło na ten widok i lura poleciała częściowo nie tam gdzie powinna. Nigdy nie stałam tylko trzy metry od tak wykwintnie uzbrojonego człowieka. Zakrztusiłam się, kaszląc i zipiąc zwróciłam uwagę wszystkich na stacji benzynowej. Jeżeli to tajniak to wszystko w porządku ale jak to płatny morderca? Nie miałam podstaw aby się obawiać nawet zbira bo kto opłacałby fachowca aby pozbawić mnie marnego żywota. Dostałam silne uderzenie od p. w plecy otwartą dłonią i szlag mnie nie trafił od uduszenia się ale plecy zabolały okrutnie. W takich przypadkach nigdy nie wiem czy złajać ratownika za obicie płuc czy być mu wdzięczną za uratowanie życia.
Wszelkie moje niepewności co do zawodu m
łodziana rozwiały się gdy p. nakazał „jedziemy” i pomimo tego, że miał już okulary “w dal” zajął miejsce które wygrzewał od samego początku naszej wyprawy. Przystojniak, kimkolwiek był, pozostał na stacji benzynowej i tankował, zapewne większy od naszego, zbiornik na paliwo swego auta. 

Kawa stała sobie w uchwycie zapraszając do delektowania się jej smakiem i aromatem. Wolałabym napić się jakiegoś innego płynu ale kierowcy niestety nie wolno więc zrobię to przed udaniem się na spoczynek. Drapanie w gardle nie ustawało i w końcu zdecydowałam się na przepłukanie gardła płynem który chciał mnie zabić. Jak większość aut w tym kraju nasz też miał automatyczną skrzynię biegów więc w miarę swobodne ręce można wykorzystać w różny sposób. Ja nie spieszyłam się z odłożeniem kubka z kawą bo przecież za chwilę pociągnę drugi łyk. Ulica raptem rozszerzyła się na osiem pasów w każdą stronę i każdy pas kończył się szlabanem z budką strażniczą. p. zaklął szpetnie jak to w jego zwyczaju i rzucił się na mapę bo pomyślał, że pomylił ulice i wjeżdżamy do jakiegoś strzeżonego ośrodka badawczego. Wypowiedział to w bardzo niekonwencjonalny sposób ale zrozumiały na tyle, że pojęłam sedno. Ja z kubkiem w prawej dłoni a p. z głupią miną podjechaliśmy do okienka budki. 

Kontrola dokumentów. Prawo jazdy proszę. – Ani to policjant, ani wojskowy ale mundur w kolorze sepii ma na sobie a mina znudzona jak u pani sklepowej w okresie stanu wojennego. Retrospekcja bardzo udana bo do jasnej ciasnej kiedy ktoś prosił mnie o wylegitymowanie się. Kubek dziarsko dzierżę w prawej dłoni, lewa ściska kierownicę i tylko wzrokiem mętnym bo łzy po zakrztuszeniu jeszcze nie wyschły spoglądam na zupełnie teraz osłupiałego małżonka. – Torebka! – Syknęłam uprzejmie bo p. trzymał mapę w łapach i nie zamierzał się ruszyć. Jego dokumenty zapewne są pogrzebane pod tysiącem innych wakacyjnych pierdół i spoczywają przykładnie w jego aktówce na samym dnie bagażnika. Moja bardziej torba niż torebka powinna znajdować się w zasięgu ręki gdyż przed chwilą płaciłam za paliwo. Przypięta pasami i ograniczona kierownicą nie mogłam wykręcić się jak cyrkówka aby sięgnąć gdzieś za siebie. O otwieraniu drzwi nie było mowy bo od ściany w której znajdowało się okienko z fizjonomią czekającą na okazanie dokumentu tożsamości było niewiele ponad dziesięć centymetrów. p. jakimś cudownym rzutem lewej ręki na tylne siedzenie wydobył ucho torby i ciągnął je tak wytrwale, że i sama torba ujrzała światło dzienne a zaraz za nią moje prawo jazdy. To ja robiłam tu za podejrzanego przedstawiciela rasy białej bo oczywiście pan kontroler nie poprosił typa siedzącego na fotelu pasażera o wylegitymowanie się władzy. Po chwili było „OK” i „miłego dnia” po czym szlaban podniósł się ukazując wolną drogę do wolności. Co za głupie uczucie o którym już dawno zapomniałam, kontrola dokumentów zmąciła prawie idylliczny do tej pory nastrój beztroskich wakacji. 

Nie rozumie dlaczego nie poprosił o twoje dokumenty. – Byłam zawiedziona, że tylko ja zostałam tak haniebnie potraktowana. p. ciągle milczał więc uznałam, że mam prawo i obowiązek kontynuować dalej. – Ani to strefa przygraniczna aby taki cyrk wyprawiać ani Związek Radziecki aby w centrum miasta ustawiać rogatki. Szkoda, ze nie zrobiłeś zdjęć bo nikt nie uwierzy! – Cisnęłam słowami jak granatem w stronę p.. 

Bo ja mam szczere oczy i zupełnie niewinny wygląd a za zdjecia w takim miejscu areszt murowany a potem ciupa i adwokaci. – Delikatnie jak opóźnionemu w rozwoju p. zaczął tłumaczyć swój pogląd na wydarzenia które wzburzyły mnie do cna.

ala-1-9

Długo jeszcze rozprawialiśmy o zaszłym incydencie ale widok palącego się lasu zaprzątnął naszą uwagę i zapomnieliśmy o Los Alamos. Jak wiele miejsc widokowych i to miało mały parking aby moc w spokoju nacieszyć oko tym co ktoś uznał za stosowne i warte zatrzymania pojazdu mechanicznego. 

Dobrze, że daleko od nas bo to żywioł nie do okiełznania. 

– My tam jedziemy. – Usłyszałam niepewny i ponury głos mego przewodnika. 

– Co?! Zmień trasę. Gdzie chcesz jechać? Oszalałeś! 

– Nie dokładnie w sam ogień ale w tamtą stronę. – Do tej pory uważałam, że wyszłam za odpowiedzialnego faceta który dba o rodzinę a tu raptem okazuje się, że to samobójca albo piroman i ciągnie go do ognia jak ćmę. 

Nie da się tego ominąć?

– Da. Tak cię poprowadzę, że nie zobaczysz ani jednego płomyka. – Takie zapewnienie wcale mnie nie zadowoliło ale uspokoiło na tyle, że ruszyliśmy dalej. Nie było widać płomieni szalejących na stoku ani samolotów zrzucających wodę na płonący las więc może to zupełnie zwyczajna rzecz w tych okolicach i małe pożary lasu są traktowana jako codzienność. Niech sobie tubylcy myślą co chcą ale dla mnie to była niebezpieczna atrakcja jeżeli pożar można nazwać atrakcją.

ala-1-11

Byłam poddenerwowana i gdy skończył się asfalt nie zmniejszyłam prędkości aby jak najszybciej uciec z zagrożonej okolicy. Jakieś opary, dymy i mgła podniosły mi adrenalinę do granicznego poziomu i na jednym z niezliczonych zakrętów wypadlibyśmy z trasy. Kilka uwag rzuconych pod adresem mego rajdowego stylu jazdy i braku doswiadczenia ostudziło mój zapał do bicia rekordu prędkosci na leśnych duktach. Instynkt samozachowawczy wytłumaczył mi, że może nie spalimy się w ciagu godziny ale jak będę szarżowała to na pewno rozbijemy się na drzewie. Ostro w lewo, potem zaraz w prawo albo pod górkę i zaraz z górki i zakręt. Wszystko to na szutrze i piasku, że też takie drogi są na mapach. Kto tutaj jeździ? Żywej duszy już od godziny nie widzieliśmy to znaczy od momentu gdy pożegnaliśmy się z asfaltową nawierzchnią i jesteśmy sami oraz gdzieś czający się pożar.

ala-1-12

ala-1-14

ala-1-15

Minęło jeszcze sporo czasu a my ciągle gdzieś w górach i uczucie niepewności lub zagubienia zaczęło mnie niepokoić. Nie lubię znajdować się jakby oddalona od jakiegokolwiek znaku cywilizacji mniej więcej jak w szalupie ratunkowej po środku Pacyfiku. Niby jest wszystko w porządku jedziemy drogą zrobioną przez ludzi i przez nich uczęszczaną ale samotność w górach daje o sobie znak niepokojem i czymś co można określić jako zimne liźnięcie po karku. Brrr.
Daleko jeszcze do ludzi? – Przynajmniej chc
ę wiedzieć gdzie jesteśmy i co mnie czeka w niedalekiej przyszłości bo czułam się zapomniana i zagubiona.
Jacy ludzie? Dziś śpimy w wielkim nigdzie aby zjednoczyć się z natur
ą, aby odetchnąć pełną piersią bez skrępowania cywilizacją. – p. ochoczo roztoczył wcale nie różową przyszłość. – Jeżeli nawet spotkamy kogoś to tylko i wyłącznie przyjaznych górali. – Optymizm p. lekko podniósł mnie na duchu ale gdy skończyła się wąska ścieżka i wyjechaliśmy na troszkę szerszą ścieżkę to znów zrzedła mi mina.

ala-1-18

ala-1-20

„Przyjaźni górale” którzy zabawiają się bardzo oczywistymi zabawkami robiąc dziury na odległość w znakach drogowych lub ludzkiej czaszce. Na dodatek złego p. pogłębił moje zwątpienie w celowość takiego wyboru noclegu. 

Ho, ho zobacz co ludzie o spotkaniu których marzysz mogą zrobić. – p. wyszedł z auta i wsadził palucha do dziury po kuli z pistoletu lub karabinu. – Lepiej ich nie spotkać i nie denerwować. – No mam za swoje, pożar, kowboje zdolni do czynu, auto brudne jak po afrykanskim rajdzie i jak tu się radować wolnością i nieskażoną przyrodą. – Z moich wyszukiwań wynika, że trochę na uboczu jest pole namiotowe więc zaszyjemy się tam na noc. Nikt o nas nie będzie wiedział. Co ty na to? – Już chyba nie mogło być gorzej niż perspektywa ubocza na uboczu więc postanowiłam w jakiś sposób się otrząsnąć z marazmu strachu i zagrożenia. Łatwiej jest strzelić do tablicy z napisem niż do człowieka. Skąd takie tragiczne myśli, że coś złego może nam się przytrafić, nie wiedziałam. Patrząc na p. pogodnego i zadowolonego z pokonanych przeciwności przeszłam się dwieście metrów w jedną stronę i sto w drugą. Popatrzyłam w niebieskie niebo i na zieleń choinek, kilka głębokich wdechów aromatycznego powietrza i jak ręką odjął. Przygnębienie minęło. Powrót dobrego humoru wyraziłam na tylnej szybie auta i pojechaliśmy dalej aby jeszcze bardziej ubrudzić auto i znaleźć się na uboczu cywilizacji.

ala-1-22

ala-1-25

Wreszcie dotarliśmy na pole biwakowe i jak można było się spodziewać byliśmy jedynymi jego użytkownikami. Teren duży i wielopoziomowy a my wybraliśmy najodleglejsze miejsce i gdy p. rozpoczął przygotowanie domu ja nie trwoniąc ani sekundy wypakowałam płyny do wypłukania zakurzonego gardła.

ala-1-26

Categories: New Mexico | Leave a comment

Czerwone swiatło i kretyn.

sanfe-35 sanfe-36 sanfe-37 sanfe-38 sanfe-39 sanfe-40 sanfe-41 sanfe-42 sanfe-43

Dzisiaj Santa Fe zupełnie inaczej.

Czy po obejrzeniu tych zdjęć macie lub znacie jakieś inne określenie rowerzysty?

Dajcie upust swej fantazji w komentarzach.

Categories: New Mexico | Leave a comment

Paskudny szmal.

sanfe-15

Markizy w klimacie Nowego Meksyku nie zdają egzaminu. Są za małe i nie ocieniają dostatecznie ścian i witryn sklepowych. Za to arkady spisują się na medal. Dają dużo pełnego cienia oraz schronienie turystom poszukującym idealnej pamiątki z Santa Fe jak i sprzedawcom których sklepy nie są narażone na spiekotę upalnego dnia.

sanfe-16

Z tego dobrodziejstwa korzystają codziennie Indianie na głównym rynku stolicy. Jacy tam znowu Indianie poprawnie to „Rdzenni Amerykanie”. Tak, tak właśnie określa się Indian sprzedających swe wyroby ze srebra a Sztuka Rdzennych Amerykanów to wszystko to, co wyszło spod rąk artystów o czerwonej skórze. O świecie zakłamany i obłudny; w Indiańskich Rezerwatach (Indian Reservation) mieszkają Indianie a nie „Rdzenni Amerykanie” nieprawdaż? W jaki sposób ludzie tak upodleni jak Indianie mogliby tworzyć godne pozazdroszczenia dzieła sztuki skoro są skazani na zagładę (opiekę państwa), sztukę tworzą „Rdzenni Amerykanie”. Wszystko proste, przejrzyste i zrozumiałe. Amerykanie są wolnym narodem więc nie można przeciwstawiać mu słowa Rezerwat. Krótki rekonesans wystawionych na ziemi wyrobów nie zaszokował mnie. Dużo koralików z Jablonexu na żyłce ze stoiska wędkarskiego w megasamie oraz mało srebra i turkusów. Jak już są to cena mrozi krew żyłach pomimo upalnego dnia. Czasy się zmieniają i kruszcu coraz mniej na indiańskich kramach. Mam kilka wisiorków i kolczyków zakupionych wcześniej i nic nowego nie wpadło mi w oko bo to biżuteria nie na co dzien więc używana rzadko i zalega mi w schowku.

sanfe-18

W drogich sklepach na rynku, indiańskich wyrobów bez liku. Firmy jubilerskie szczycące się wyrobami w stylu Hopi, Navajo i innych plemion produkują masówkę ze srebra przyozdabianego kolorową emalią i kamieniami półszlachetnymi. W gablotach jest na czym zawiesić oko a ceny bardzo zbliżone do ulicznych. Rożnica tylko w wykonawstwie bo targować się należy i tu pod dachem gdzie klimatyzacja i pachnące powietrze nasączone indiańską muzyką z ukrytych głośników jak i tam pod gołym niebem.

sanfe-19

Z ręką na sercu to sklepowe wyroby są ładniejsze, bardziej dopracowane oraz lepiej zaprojektowane i wyeksponowane co przyciąga wzrok potencjalnego nabywcy. Nie mogłam ulec pokusie aby nie kupić choć pojedynczej pierdoły co widać na zdjęciu.

sanfe-20

Jak ładna i nietypowa jest ta biżuteria zobaczcie i ocencie sami.

sanfe-21

sanfe-22

sanfe-25

sanfe-27

sanfe-26

To nie jest wyprawa po złote runo. – Usłyszałam gdy kolejna dobrze oświetlona gablota zatrzymała mnie jak srokę na dobre kilkanaście minut.

Przecież nic już nie kupuję.

– Napatrz się bo my nie po takie cuda przejechaliśmy szmat drogi. – p. coś chciał przekazać w swych słowach, jakaś niepojętą prawdę i zupełnie niezrozumiałą dla wrażliwej duszy kobiety. Wyszliśmy ze sklepu bo ochota na wygapianie się na cudeńka już zupełnie mnie opuściła. Ruszyliśmy gdzieś w nieznane aby kolejny dzień przyniósł nam dużo wspaniałych obiecanych widoków.

Czy czujesz przesyt kolorowych kamieni?

– Coś ty! Przesyt? Na jakiś czas mi wystarczy ale nie przesyt.

– To dobrze bo od dziś będziesz obcowała tylko z takimi kamieniami. – Paluchem wskazał mi to co widać poniżej.

sanfe

Categories: New Mexico | 2 Comments

Santa Fe

 

Mam zwidy, mam haluny i odloty. – Taki mniej więcej tekst dosłyszałam gdy p. podśpiewywał sobie pod nosem w rytm piosenki z radia. To że jest on zdolnym fałszerzem melodii jest mi dobrze znane bo biedak nie jest w stanie poprawnie zaśpiewać nawet “sto lat” nie mówiac już o “kotku na płotku”. Owszem zna się trochę na muzyce jak każdy z nas ale śpiewacze beztalencie z niego na skalę światową. W jaki sposób skonczył liceum o profilu muzycznym pozostanie zagadką wiekszą niż Yeti. Nasze długie przejazdy pomiędzy jednym a drugim przystankiem wielokrotnie urozmaica mi swym ryko-śpiewem z własnym tekstem czasami bardzo zabawnym więc pomyślałam sobie, że to wprawki do kolejnego, nadchodzącego w niedalekiej przyszłości recitalu.

 

Widziałem coś czego nie ma.
– To gdzie się gapisz. – Od razu wygarnęłam bo nie zaskoczyłam o co chodzi w tym skrócie myślowym. Tak przynajmniej mi się wydawało, że to skrót myślowy.
Zobaczyłem gatunek zwierza który nie występuje na ziemi. Nie ma takiego. Nie ma. Ale mam zdjęcie na dowód mego odkrycia nowego, nieznanego ludzkości potwora.
Co ty bredzisz chłopie. Zbliżamy się do Santa Fe i tam kupisz sobie wreszcie okulary. Znów będziesz widział poprawnie.
Przekonasz się sama gdy obejrzysz zdjęcie, to jakby skrzyżowanie żyrafy z nosorożcem. – Przemilczałam sekretne wyznanie odkrywcy i podjechałam w stronę sklepu giganta w którym można kupić wszystko albo jeszcze więcej. Stoisko z okularami bez recepty było dobrze zaopatrzone i p. zaczął wybierać taką ilość dioptrii aby mógł widzieć w dal i czytać. Te które wybrał jako pierwsze były nawet znośne wizualnie ale gdy wziął w rękę fioletową oprawkę ciśnienie lekko mi skoczyło.
No co? Nośmy się na kolorowo. Prawda kochanie? – O nie! Kiedy to p. do mnie przemówił ”kochanie”.
Jak ty będziesz w tym wyglądał! – Reką wskazałam fioletowe, zjadliwe okulary.
Oj to tylko chwilowo bo muszę zakładać te na te abym mógł coś przeczytać. – Faktycznie ślepota jest dokuczliwa i już słowem się nie odezwałam bo dlaczego niby fioletowe oprawki mają być złe. Po powrocie do domu i tak trzeba będzie zamówić nowe okulary z podwójnymi soczewkami. Niech sobie ma w jakim chce kolorze a to, że będzie wyglądał idiotycznie nawet nie przyszło mi do głowy bo w dwóch parach na nosie bez względu na ich kolor i tak wyglądał niepoważnie i tragicznie.

 

Pojechaliśmy do centrum aby tam zostawić auto na parkingu. To co chcieliśmy zobaczyć znajdowało się w niedalekim od niego dystansie więc spokojnie załatwimy zwiedzanie piechotą. Przy wjeździe na parking stoi budka z panią w środku. Rzecz niby normalna bo pani przecież pobiera opłatę za parking. Guzik prawda, w dobie komputeryzacji, kart kredytowych i ogólnego, panicznego strachu przed posiadaniem gotówki pani jest tylko i wyłącznie do informowania i mieszania w głowie turyście.
Mogę tu zaparkować? – Zapytałam panią informację.
– Nie, tu dla pracowników parkingu.
– To gdzie?
– A tam za płotem.
– Chcemy zostawić auto na dwie godziny. – Już wyciągam złożone dolary w stronę pani niby kasjerki a ona odskakuje z obrzydzeniem i tłumaczy debilom ze wsi, że za płotem w rogu jest automat do płacenia.
Po co to babsko tutaj siedzi. – Wrzasnął w naszym narzeczu pasażer.
Nie denerwuj mnie kochanie bo makijaz mi spłynie i lepiej mów gdzie teraz mam jechać. – Siedmioosobowy SUV do tej pory zasłynął z wygody a teraz przedstawiał mi się jako autobus wokół którego są same Maluchy na odległość farby. Rzeczywiście było gęsto a miejsca na manewry niewiele.
Poradzisz sobie to przecież zwyczajne auto.
– Tylko dwa razy większe niż nasze. – Gdy usłyszałam ”tu” skręciłam w wolne miejsce i bez kolizji zaparkowałam. Cudownie błękitne i bezchmurne niebo pozwalało słońcu palić powierzchnię ziemi od wczesnych godzin rannych ale wcale nie dlatego plecy miałam zupełnie mokre.
To ja polecę zapłacić. – Ochoczo i rycersko zaoferował p.. Przez chwilę go nie było a gdy się pokazał ponownie twarz miał jak po nieudanym face liftingu. – Komputer się zawiesił. – Były tez inne słowa. Poszłam z niedoszłym hackerem do automatu a tu napis ”Proszę czekać” więc czekamy. W kolejce za nami ustawił się facet w średnim wieku i wybałuszał gały na ekran automatu.
To może ja. – Jeżeli to było uprzejme to powinien dostać w gębę.
Wziął dane z karty i czekamy na wynik więc co ty? – p. wcale nie ukrywał swego zdenerwowania.
Trzeba pójść do pani. – No tak teraz już wiadomo po co „to babsko” siedzi w swej budce, tubylcy o tym wiedzą.
Pilnuj go aby nic nie dotykał bo nie wiadomo co będzie się działo z naszym kontem. – I poleciał za płot do pani. Poleciał i zostawił mnie z antypatycznym typem samą bezbronną kobietę. Zostawił mnie na pastwę losu. Jak mam bronic naszego konta bo o sobie nawet nie pomyslałam. Pistoletu nie mam i gdybym go miała to nie sądze abym była szybsza niż ewentualny złoczyńca a kuchenny nóż jest w bagażniku. Wyśmienity do krajania mięsa i chleba. Co mam powiedzieć podejrzliwie spoglądającemu na mnie i na ekran zawieszonego komputera facetowi. Może coś w stylu „niech pan łaskawie nic nie dotyka bo muszę skoczyć do auta po 20 calowy nóż”. Nie to absurd ale jak przeciwstawić się agresji w biały dzień?
Czy w razie czego mam mu paznokciem wybić oko? Czy pokazać mu cycki aby go obezwładnić do końca życia? Zanim zostałam zaatakowana lub nasze konto wyczyszczone do zera powrócił p. a za nim dziarsko człapała pani z budki.
Ano nie działa. – Stwierdziła po pięciu minutach obstukiwania i tłuczenia w ekran automatu. – Ty chodź zapłać u mnie. – Skierowała te słowa do typka a nas pozostawiła w spokoju.
A co z nami? – p. rozdarł się tak głośno, że aż drgnęłam.
Możecie iść. – Poszła dalej.
A mandat? – p. już piał jak kur o poranku.
Nie będzie żadnego mandatu. – I poszła w cholerę. Staliśmy jak dwie marionetki którym odcięto sznurki. Kretyńska sytuacja ale i takie zdarzają się życiu. Pokręciłam przecząco głową i wróciliśmy do auta aby zabrać aparaty i moją torebkę. Czas na zwiedzanie dwóch kościołów bo to główna atrakcja najstarszej w USA stolicy.

 

 

W czasie krótkiego spaceru w stronę katedry pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu łypałam chciwie swym okiem na wystawione atrakcje przed sklepikami. Teraz skupmy się na zwiedzaniu a zakupy pozostawmy na deser.

 

 

 

Kościół jest tak usytuowany, że nie sposób go ominąć. Po prostu stoi w samym pępku miasta. Okazały i wypielęgnowany jak drogocenny klejnot. Kilka schodów pokonałam bez zadyszki i prawie biegiem wpadłam do środka aby zachwycić się nagromadzonym bogactwem w szczerym złocie.

 

 

 

Zdumienie zatrzymało mnie na długą chwilę. Odmienność rzeczywistości od wyobrażenia była wręcz szokująca. Wnętrze tak mi nie pasowało do elewacji, że do dziś nie mogę się nadziwić takiemu kontrastowi bo nic tu nie ma wspólnego mianownika a ołtarz wręcz … dziwny.

 

 

Jedynie organy zasługują na uwagę bo ich głównym punktem jest okrągły witraż. Ale przewrotny i pomysłowy był architekt. Brawo. Nie czułam tutaj atmosfery pojednania ze stwórcą a jedynie brak możliwości skupienia. To święte miejsce bardziej przypominało mi tanie muzeum niż kaplicę. Może wymagam zbyt wiele ale nic nie poradzę na to, że tutaj nie mogłabym długo pozostać. Za to witraże to przepych kolorów gdy słoneczne światło kładło się barwnymi smugami na ścianach. Zaskakujące to miejsce tak jak cały Nowy Meksyk.

 

 

 

Jestem jednak tradycjonalistką ze starego świata bo nawet św. Kateri Tekakwitha szokuje mnie swą urodą. To co innym jest bliskie sercu może okazać się odległe i niezrozumiałe komuś innemu.

 

 

 

W bezpośrednim sąsiedztwie kosciola jest mały park z rzeźbami drogi krzyżowej. I tutaj artysta wytężył swój geniusz aby zaskoczyć oglądających. Powstrzymam się od komentarzy bo mogłabym kogoś urazić i napiszę tylko tyle, że wyobraźnia artysty minęła się z moją bardzo daleko. Czułam się wyżęta z energii i dobrej woli. Jakaś wyssana z samej siebie i osłabiona. p. również chodził obok mnie jakiś zgęziały i tak skwitował wizytę; czuje się zbity i zmęczony, chodźmy stąd bo padnę jak ten gość obok.

 

 

O cudownych i przepięknych schodach w kaplicy Loretto naczytałam się sporo. Dziś to turystyczny biznes, pamiątki wszelkiego rodzaju od wejścia atakują przybysza i nawet wotywne drzewo wydaje mi się trochę na pokaz. (Obym się myliła.) Jednak tutaj poczułam atmosferę pomimo dużej ilości turystów koreańskich i aparatów japońskich.

 

 

Tak, tak tu już było bardziej swojsko. Przysiadłam na chwilę w trzeciej ławce i znalazłam się w kościele.

Categories: New Mexico | Leave a comment

Senny kierowca.

Poranek nie jest porą z której czerpię pełnię szczęścia. Mój okres przebudzenia trwa o wiele dłużej na wakacjach niż wtedy gdy w pośpiechu wyruszam do pracy.
Migające przez korony drzew światło słoneczne i głębokie cienie kładące się na wąskiej drodze wprowadziły mnie w stan hipnozy, sennej i głębokiej.

Widziałaś tego myszołowa? – p. różnymi sposobami starał się wyrwać mnie z sennego odrętwienia ale odnosił marne wyniki pomimo usilnych starań. 
Nie. A gdzie? – Zupełnie pozbawiona energii do życia odpowiedziałam automatycznie. p. wściekłym i piorunującym wzrokiem spojrzał na mą pozbawioną wyrazu twarz i machnął w zniechęceniu ręką. Pokręcił głową i dodał wesoło. 
Przeleciał ci przed samym nosem. Jeżeli go nie zauważyłaś to zobaczysz go tutaj. – Podsunął mi przed nos aparat fotograficzny. Faktycznie zobaczyłam go dopiero w domu przeglądając zdjęcia więc pokazuje go i wam.

Jechało mi się wspaniale, lekko oddalona od świata. Nic ani nikt mi nie przeszkadzał bo ruch kołowy tutaj raczej w powijakach więc myślami błądząc w sobie znanych rewirach przemierzałam kolejne mile. Od pewnego czasu zaczęłam widzieć napisy jakby z innego kraju.

 

 

 

 

 Serpentyny w górach, podjazdy i zakręty ledwo zwróciły moją uwagę natomiast napisy tak. 
Czy przypadkiem nie wjechaliśmy do Meksyku bo od dłuższego czasu nie widzę angielsko brzmiących nazw? 
– Nie, jeszcze nie ale proponuję ci obudzić się wkrótce bo niedługo zjedziemy nad jezioro. 
Ja już nie śpię ale ty zapewne tak. To jest dobra droga? – Gdy senna zasłona spadła mi z oczu zobaczyłam, że prawie przeciskamy się pomiędzy wiejską zabudową
– Tak, oczywiście, że tak. Podjedziemy nad jezioro i jak będzie ładnie to zostaniemy tam do jutra. 
Dobrze. – Ani wesoła ani strapiona zgodziłam się na zapas.

 

 

Kolejne zakręty uświadomiły mi, że być może podstępnie p. wybrał taką urozmaiconą drogę abym nie nudziła się za kierownicą. To jednak nie był podstęp bo górzysta okolica nie przypominała Mazowsza a jedyna droga do Jeziora Santa Cruz wiła się jak pokręcony sznurek w kieszeni. 
Ładnie tu. Możemy zostać… – Już miałam dodać, że na dwa dni ale skwaszona mina p. nie wróżyła wylegiwania się i moczenia stóp wysoko w górach. Rada w radę, po zrobieniu kilku zdjęć, zdecydowaliśmy ruszyć dalej bo nie wiadomo przecież czy coś niespodziewanego i ciekawszego niż woda pośród pustynnych gór nie pojawi się na naszej drodze.

 

 

 

p. jeszcze robił zdjęcie pszczołom w kwiatach kaktusa gdy ja już wycofałam auto i czekałam na pasażera. Podszedł do auta i po  otworzeniu drzwi zamiast wskoczyć na siedzenie on jednak zaśmiał się, że dałam dowód na to, że nie śpię bo zatrzymałam się w idealnym miejscu. Nie bardzo rozumiejąc o co chodziło wzruszyłam ramionami. Przecież jestem dobrą “kierownicą”, wiem o tym. 
Chodź i zobacz. – Nalegał gdy ja oczekiwałam kiedy łaskawie przyjdzie i będziemy mogli ruszyć w dalszą drogę. – No chodź na chwilkę. – Nie dawał mi spokoju. Odpięłam ze złością pas i wyszłam zobaczyć co takiego interesującego zdarzyło się podczas mojego cofania. Załamałam ręce w bezsilności bo widok nie był wart mojego poświęcenia. 
I co nie wiedziałeś, że jestem genialna. – Podsumowałam zaczepnie bo od razu przypomniałam sobie o zniszczonej oponie podczas cofania dwa miesiące temu. – Ucz się od mistrza! – Dodałam. – Bo takie aluzje gówno są warte.

Małe miasteczka, mijane w drodze do stolicy Stanu, nie napawały optymizmem, nie krzyczały że tutaj aż roi się od inwestorów i mijaliśmy je milcząco jak i one same swym milczeniem mówiły o swej kolorowej i bardzo odległej przeszłości. Do pewnego miejsca wręcz ziało nudą gdy dostrzegłam w bocznej uliczce dość duży kościół. Zupełnie westernowy kościół taki jakiego spodziewałam się w Nowym Meksyku. Wyglądał na nowy ale w starym stylu, ciekawa wnętrza ruszyłam do drzwi wejściowych ale tutaj spotkała mnie niespodzianka. Drzwi były zamknięte i ani żywego ducha dookoła.

 

 

Rzeźbione drzwi zapowiadały ciekawe wnętrze ale nawet nie dało się zerknąć do środka przez witraże w drzwiach gdyż skutecznie blokowały widok.

No trudno, jeszcze raz rzuciłam okiem na ciekawą budowlę i ruszyliśmy do Santa Fe aby tam zabawić krótką chwilę.

Przez pozostałe nam kilka godzin rozprawialiśmy na dość nietypowy i zupełnie abstrakcyjny temat. 
Tematem tym było pytanie; czy fioletowa farma jest twoim ideałem?

Categories: New Mexico | Leave a comment

Wabik na kolibry.

 Już była najwyższa pora aby poszukać noclegu. p. jak zwykle wcześniej wyszukał pole namiotowe nad wodą i właśnie tam podążaliśmy. Widoczny na mapie kemping nad samym jeziorem wydawał się bardzo odpowiednim miejscem na nocleg. Z zadowoleniem przywitałam perspektywę wieczornego relaksu w atrakcyjnym miejscu. Nasze wyobrażenia wybujałej fantazji zderzyły się z widokiem który lekko ostudził nasz zapał. Rysujący się w oddali półwysep z namiotami przedstawiał żałosny widok. Ani jednej roślinki nie mówiąc już o drzewie w cieniu którego można by rozłożyć namiot. 
 – I co zostajemy tutaj? – Zapytałam bez cienia zadowolenia z wyboru dokonanego przez mojego przewodnika.  
Eeee. Chyba nie bo bardzo, tutaj jest niewyobrażalnie ochydnie. – p. rozglądał się dookoła z mina wyraźnej niechęci do otaczających nas widoków. – Niby ładnie ale brzydko i niesympatycznie. – Stwierdził rozglądając się po pustynnych wzgórzach.
Objechaliśmy cały teren dookoła ze dwa razy i ze smutkiem stwierdziliśmy, że mkniemy dalej bo o kąpieli też nie było mowy ze względu na brudną wodę w jeziorze.
To gdzie teraz? – Zapytałam z odcieniem zniecierpliwienia. Wiadomo, że to nie jego wina, że nam się nie podoba ale zawsze znajdowaliśmy miejsce które nas satysfakcjonowało na tyle, że byliśmy zadowoleni. – Może jakiś hotel? – Rzuciłam sugestie. 
Tak oczywiście hotel albo motel od biedy a najlepiej Spa z błotnymi kąpielami i kołyszącym do snu łóżkiem. – Dlaczego dostaje mi się po głowie, przecież to nie moja wina, że tutaj tak byle jak. – Na takim zadupiu hotel. Też mi coś! Jedzmy dalej, może coś znajdziemy. – Ruszyłam w stronę asfaltowej wstęgi pozostawiając nieprzyjazne pole namiotowe. Gdybyśmy mieli naczepę kempingowa to moglibyśmy tu zostać bez największego problemu ale z namiotem to zupełnie inna sprawa. 
Którą droga mam jechać? – Zupełnie wytracona z równowagi i niepewna dokąd mam jechać zapytałam bo przede mną widoczne było skrzyżowanie. 
A ile dróg tutaj jest? – p. z nosem w mapie poprawiając zepsute okulary szukał wyjścia awaryjnego. – Jedna! To proste jak drut. Kontynuuj nasza podróż jakby nic się nie stało. 
Ja widzę dwie drogi więc w która mam skręcić. 
– Coooo? – p. wyprostował się raptownie niedowierzając swemu zmysłowi słuchu. – Gdzie my jesteśmy? 
A skąd ja mam wiedzieć, kazałeś jechać. – W sytuacjach gdy znajdujemy się w miejscach których nie ma na mapie zwykle jedziemy w lewo. Taka nasza reguła. Zwolniłam i przygotowałam się do skrętu w lewo. p. rozejrzał się szybko po okolicy spojrzał na mapę i jeszcze raz skontrolował otaczające nas góry i doliny pośród nich. 
W prawo, oczywiście w prawo. Jedziemy w góry. – I znów nosem jeździł po mapie a ja tylko westchnęłam nad ciężkim losem kierowcy.

 

Zupełnie niedaleko był następny kemping ale jak wynikało z mapy pozbawiony atrakcyjności którą była kusząca woda. Pośród drzew w górach poczuliśmy się bardziej swojsko pomimo tego, że żadne z nas nie jest góralem. Mały kemping wciśnięty pomiędzy stok a strumyk nie tylko nam przypadł do gustu bo ludzi jakby więcej tutaj niż na poprzednim, zupełnie pustynnym.
  Po dokonaniu formalności czyli wypisaniu formularza meldunkowego i uiszczeniu opłaty za jedno-nocny pobyt rozpoczął się niespodziewany powietrzny spektakl. Do naczepy kempingowej obok nas, przyozdobionej kolorowymi pojemnikami z nektarem dla kolibrów ciągnęły nieskończonym potokiem te żarłoczne ptaki. Przelatywały nad naszymi głowami aby napić się słodyczy tuż za nami.
Skonstruowałam zatem wabik na kolibry aby na chwilkę zatrzymały się i u nas w swym szalonym locie. Kilka z nich dało się nabrać na sztuczny kwiat ale wieść o oszustwie prędko rozeszła się pośród ewentualnych zainteresowanych i więcej już ani jeden nie zatrzymał się aby sprawdzić ileż to nektaru zawierają okulary, kosmetyczka i apaszka. Poidełka u sąsiada ustawione były w tak niefortunnym miejscu, że nie widzieliśmy ich z naszego miejsca. Nie udało się nam zrobić ani jednego zdjęcia kolibra ale tym którzy chcieliby zapoznać się z tymi ptakami lub przypomnieć sobie nasze poprzednie z nimi spotkania to proszę kliknąć tutaj lub tutaj. Gdy słońce poszło spać i zapadł zmrok wraz z nim ustał głośny furkot malutkich skrzydeł kolibrów. My również szykowaliśmy się do snu aby kolejny dzień powitać bardzo wczesnym rankiem.

Categories: New Mexico | Leave a comment

Miasteczko Taos.

  Tak wygląda klasyczny wjazd na ranczo. Z reguły pod poziomym balem wisi nazwa w stylu „J Ranch” albo inna. Tutaj urzekły mnie postacie 30 kowbojów z których każda wydaje się inna, bardzo ciekawy element zdobniczy. Brak bramy nie jest zaproszeniem do wizyty ale ostrzeżeniem przed wejściem na rozległy teren aż po horyzont. Niektóre rancza są tak ogromne, ze przeskakując przez płotek z drutu kolczastego można spokojnie spędzić weekend albo dwa bez wiedzy właściciela. Przestrzegam jednak przed takowym beztroskim i bezmyślnym zachowaniem bo iluż to kowbojów z tych 30 ma taki wspaniały charakter jak ja i wybacza wszystko? Jeszcze jedna przestroga, widziałam w Texasie ukryte kamery w drzewach monitorujące okolice wjazdu i dróg, dobrze ukryte i prawie niewidoczne. Miały być niewidoczne w zamyśle ale wprawne oko opisującej swe przygody jest w stanie dostrzec dużo a czasami zbyt dużo aby było wspaniale.

 – A co to do jasnej ciasnej! Kontrola celna? – O tym, że to korek na pustynnym terenie Nowego Meksyku nikt z nas nie pomyślał gdyż takie rzeczy nie zdarzają się w Stanach gdzie zagęszczenie dzikich zwierząt jest większe niż ludzi. Zainteresowanie zaistniałą sytuacją udzieliło się nie tylko nam bo jak widać na zdjęciu kowboj w białym kapeluszu już stał poza swym pojazdem gotowy chwycić za colta.

Już wiadomo, ze ten kraj może oczarować i zaskakiwać. Jadąc gęsiego w długim sznurku pojazdów, gdy wreszcie ruszyliśmy, znów zobaczyliśmy nietypowy znak drogowy. Wcześniej był ten z UFO porywającym krowy a tutaj proszę zwrócić uwagę na gościa z chorągiewką który staje na głowie aby kierować ruchem. I jak tu nie zakochać się w Nowym Meksyku?

Co się dzieje nie wiadomo, auta przed nami, auta za nami, auta na poboczu zainteresowanie rosło w postępie geometrycznym i o mało co przegapilibyśmy sławną rzekę Rio Grande. Ledwo zanotowałam w pamięci, ze przejeżdżamy przez most nad głębokim kanionem bo ze strony kierowcy nic nie widziałam, musiałam zwracać uwagę na to co na drodze i w jej bezpośrednim sąsiedztwie. O tym aby zatrzymać się i popatrzeć sobie chociaż przez krotką chwile nie było mowy bo most popadł w posiadanie ekipy filmowej.
Kupa sprzętu filmowego oraz poprzewracane pojazdy wskazywały, że kręcono tu ostrą scenę pościgu a może nawet skok autem na drugą stronę kanionu. 
Nie widzę tu ani jednej gwiazdy, chyba już po wszystkim, ani jednej gwiazdy. – Zrozpaczony p. wiercił się na swym fotelu gotowy do foto agresji w stosunku do znanej osoby ze srebrnego ekranu. 
Nie widzisz ani jednej G W I A Z D Y? – Wysyczałam przez zaciśnięte zęby akcentując każdą literę w ostatnim słowie. 
No kurczę nie. – p. spojrzał na mnie zdezorientowany swą ślepotą i pewnie wściekły, że to ja ją widziałam. Uniosłam brodę do góry, wyciągnęłam szyje na wzór żyrafy co niestety kiepsko mi wyszło, podniosłam okulary przeciwsłoneczne ponad czoło i powłóczystym wzrokiem a’la Marilyn Monroe spiorunowałam robaka siedzącego po mojej prawej stronie. Wyraz zagubienia na twarzy p. powolutku w miarę pojmowania wyraźnej aluzji zmieniał się na rozbawiony.  
Jedną to nawet znam osobiście. – Zachichotał szpetnie jak Leprechaun. – Ale nie załapała się do tego filmu. – Dodał już zupełnie spokojnie.

Wreszcie po niespodziewanych atrakcjach dojechaliśmy do samego Taos. Miasteczko to raczej niż miasto i nawet nie zaszczyciliśmy go przystankiem na kawę. Tutaj wszystko w normie jak powinno być w Nowym Meksyku. Dużo zdecydowanych kontrastowych i pastelowych kolorów, elewacje jakby z piasku lub gliny kładzione ręką pijanego murarza czyli książkowe adobe. Lubie ten styl a przede wszystkim ciepłe kolory które jakby zapraszały na lampkę wina do kawiarni lub na zakupy do sklepu.

Cienie zaczęły się wydłużać niebezpiecznie dając znak, że już najwyższa pora na poszukanie miejsca na nocleg. Znając nasze wybrzydzanie na usytuowanie pola namiotowego i wyszukiwanie idealnego miejsca na namiot czułam coś złowieszczego w powietrzu, coś co zakłócało spokój wakacyjnej wycieczki. Siódmy zmysł mnie nie zawiódł bo rzeczywiście spokojna noc stanęła pod znakiem zapytania gdy padł wybór; śpimy na piachu czy ahoj przygodo. O tym właśnie już wkrótce.

Categories: New Mexico | Leave a comment

Enchanted Highway w Północnej Dakocie.

  Enchanted Highway już kilkakrotnie zwrócił moją uwagę ale aż do dziś nie uległam pokusie aby tam pojechać. Ostatnim razem gdy wracaliśmy z Zachodu i pojawili się Olejarze z Dakoty postanowiliśmy zboczyć z trasy aby poddać się urokowi drogi która tak na prawdę nigdzie nie prowadzi, to zwykła droga łącząca małe miasteczka. Aby zobaczyć co stanowi jej atrakcję trzeba znaleźć się w Północnej Dakocie albo zasiąść przed monitorem w dowolnie wybranym miejscu naszego globu. Opisywanie zdjęć wydaje mi się bezcelowe więc uszczknęłam ociupinkę z niezgłębionych pokładów fantazji i powstała taka oto historyjka:

 Gdy jesień za pasem to ptaki zbierają się do odlotu na Południe pokonując niewyobrażalnie wielkie przestrzenie. Mają swego przywódcę który prowadzi całe stado tam gdzie można będzie pióra wygrzewać w słońcu podczas gdy amerykańską ziemię śnieg pokryje białym, grubym dywanem.

 

Mary i John mają rozległą farmę gdzieś pośród wzgórz Północnej Dakoty. Zycie pędzą spokojne i z dala od zawirowań świata. Kolejny dzień wydaje się podobny do poprzedniego a jedynie chmury na niebie ulegają zmianie. Słońce obecnie jakoś słabiej grzeje i już po sianokosach. Wynajęty kombajn pozostawił po sobie tysiące snopków na polach i teraz jeszcze trzeba ich część zwieźć w pobliże zabudowań farmy. Reszta pozostanie oczekując odpowiedniej pory aby stała się posiłkiem dla bydła.

 

  Na polach zrobiło się smutno a jedynie droga wijąca się pośród wzgórz wydaje się taka jak zawsze. Nie ma już kukurydzy którą John doglądał codziennie w obawie, ze jakieś szkodniki zniszczą dorobek całego lata. W tym roku wyjątkowo dużo ogromnych owadów chciało wręcz pozbawić ich środków do życia. Troszczył się o nią jak o własną rodzinę bo przecież płody ziemi są jedynym źródłem utrzymania rolnika.

 

John, kochanie. – Mary jak zwykle zaczynała tak samo gdy sprawa którą chciała poruszyć nie była oczywista a jej zakończenie w dużej mierze zależało od męża. 
Taaak? -John już wietrzył podstęp bo znane mu sformułowanie nie wróżyło niczego dobrego.
Chciałabym pojechać do siostry do Montany. – Zaległa chwila milczenia ale głowa rodziny nie ułatwiała dalszego ciągu rozmowy wpatrując się niemo w oblicze zony. 

Jesteśmy już prawie po najgorętszym okresie zbiorów i mamy więcej wolnego czasu. – Podjęła lekko drżącym głosem. John, delikatnie mówiąc nie przepadał za jedyną siostrą Mary. Uważał ją za przemądrzałą damule z wielkiego miasta. „Pani Profesor” ze wzgardą wielokrotnie parskał jak świnia w chlewie. Ileż to razy pogardliwie wtrącał; „czy ona wie jak wydoić krowę? Eee, co tam doić krowę, czy ona w ogóle wie skąd jest mleko?” Nie dając Mary szans na wypowiedzenie chociaż słowa, zwykł był dokończyć opryskliwie „wiadomo, że ze sklepowej półki”. Zona Johna kryjąc uśmiech na twarzy słuchała tych utyskiwań bo wiedziała, że przecież w gruncie rzeczy to dobry z niego chłop a, że nie rozumie wszystkiego to zupełnie inna sprawa. Gdy rodzice Mary zestarzeli się na tyle, że już gonili ostatkiem sił przekazali farmę córkom. Mary zakochała się w Johnie i jego dość kłopotliwym charakterze a siostra w biogenetyce. Mary pozostała na ojcowiźnie a pokaźny zastrzyk gotówki ze sprzedaży części farmy pozwolił siostrze na podążanie za swą miłością. 
Nie zabawię długo. Będę za tydzień z powrotem. – John już chciał zaprotestować otwierając usta ale Mary nie byłaby kobietą z krwi i kości gdyby mu na to pozwoliła. Z ujmującym uśmiechem na twarzy, który był w stanie zniewolić nie tylko jej męża, szybko przytuliła się do niego i rzekła ciepło patrząc mu prosto w oczy. – Pojedziecie z Robertem na ryby. Uwielbiasz przecież wędkowanie a ja, jak wiesz nie przepadam za twoimi połowami. Będziesz miał wreszcie wolna chwilę dla siebie. – Mary roztaczała miłe wyobraźni Johna obrazy i jego twarz wyraźnie uległa zmianie. Wydawał się łagodniejszy a jego wzrok lekko zamglony. – Nauczysz może wreszcie Roberta cichego wiosłowania. – Roześmiała się głośno i szczerze na wspomnienie jak John łajał syna, że nie potrafi cicho zachować się na jeziorze płosząc wszystkie ryby. Z chęcią przygotowywała ryby na obiad gdy ich połowy się udały na tyle aby można było co na talerze położyć ale o wędkowaniu nie miała pojęcia i nie zamierzała uczestniczyć w godzinnym wpatrywaniu się w tafle wody. Każdy dostaje coś innego od życia, ona nigdy nie będzie wędkarzem.

 

Patrząc w jego ciemno-niebieskie oczy pogładziła prawą dłonią policzek męża. Lewą rękę zarzuciła mu na szyje i uniosła się na palcach aby swymi ustami dotknąć jego. Przytulił ją mocno i oddał gorący pocałunek kłując jej delikatną skore jednodniowym zarostem. 
Wez pickupa, tylko jedz ostrożnie bo jeleni jest coraz więcej i nigdy nie wiadomo kiedy jeden z nich wyskoczy na drogę. Uważaj na siebie. Proszę. – Łza zakręciła się w oku Mary. Mrugając szybko powiekami ukryła wzruszenie które w postaci łez miłości chciało spłynąć po jej policzkach.

 

Zabieram ci auto. – Z lekkim wahaniem powiedziała figlarnie patrząc na twarz mężczyzny który ciągle był w niej zakochany. 
To nic wezmę swego Mercedesa. – Tak właśnie John nazywał swego karosza którego coraz rzadziej ubierał we wspaniałe siodło które razem kupili w Texasie gdzie udali się na coroczne rodeo. Lubiła gdy John wracał z konnego objazdu ich rancza był wtedy taki ożywiony i podniecony. Po powrocie przytulał ją a zapach potu konia oraz jego własnego zniewalał ją, czuła wtedy, ze to jej mężczyzna. Mężczyzna którego nigdy nie zamieni na wyperfumowanego urzędnika z miasta.

 

Zastanowiła się czy zostawić go samego na pastwę pokus krążących wokół niego kobiet ale otrząsnęła się natychmiast z zadumy. Wierzyła mu bezgranicznie i nigdy nie zawiodła się na jego miłości. Kupie w mieście jakiś prezent dla siostry. – Powiedziała co przyszło jej do głowy bo nie chciała rozmyślać o ewentualnych konsekwencjach jej wyjazdu.
Tak, najlepiej w naszym sklepie. Takich pamiątek nie znajdziesz nigdzie indziej. – John nie umiał wyjść poza obręb znanego mu świata. Jedyny sklep w mieście zaspokajał wszystkie jego potrzeby. 
Masz rację. – Mary nawet nie próbowała wtajemniczać męża, ze myślała o zupełnie innym prezencie niż on i o zupełnie innym miescie.

 

Razem szli w stronę auta rozmawiając o wszystkim tylko nie o podroży Mary ale gdy John otworzył drzwi pojazdu poczuła kręcenie w dołku. 
Proszę zadbaj o Roberta. Aaa i nie zapomnij o moich dzikich ptakach. Karm je dobrze i nie strasz bo uciekną na zawsze.

„Och jesień już na całego” szepnęła Mary do siebie gdy na niebie pojawił się klucz kanadyjskich gęsi. Będzie miło razem posiedzieć wieczorami przed kominkiem. Mysli ciągle błądzily wokoł Johna a jedna wywołała głebokie westchnienie, krotkie cudowne zdanie “kocham i jestem kochana dlatego nie boję się w zyciu niczego”.

 

Categories: North Dakota | Leave a comment

Earthship – Taos

Czy Nowy Meksyk może oczarować i fascynować jak głosi napis powitalny przy przekraczaniu granicy z Colorado?

Przekonajmy się sami wjeżdżając w górzysto pustynny teren. Pierwsze mile nie nastrajają optymistycznie gdy dookoła preriowe trawy i ani żywej duszy na dwóch czy czterech nogach. 

Widoczne z daleka domy okazują się azylem biedy a widać to dopiero gdy widziany obiekt z daleka przybliżymy teleobiektywem. Nie pierwszy raz spotykam się z takim wizerunkiem dostatniego przecież mocarstwa, które nie rozpowszechnia zdjęć nędzy lub niedostatku. Prawdopodobnie nie usłyszę słów pochwały ale zdjęcia te są konieczne aby stanowiły przykład kontrastu z jakim spotykamy się codziennie.

 W takich miejscach jak to nic się nie dzieje i nie ma szans na zmianę. Zupełnie nieurodzajna ziemia składająca się z piasku na podłożu skalnym nie urodzi ani jednego owocu lub warzywa, nawet nie ma drzew aby dać strudzonemu wędrowcy schronienie w swym cieniu. Nie wyżywi się tutaj żadne domowe zwierzę bo zielona roślinność którą widać na zdjęciu jest mniej strawna niż kaktusy i bardziej od nich łykowata.

Wszędobylski obiektyw znalazł szczątki butelki po piwie świadczące o bezmyślności osoby opłakującej swoją ostatnią krowę porwaną przez UFO. Trudno nie uwierzyć, że alkohol otumania bo zamiast tłuc pojemnik gdy skończyła się jego cudownie działająca na zmysły zawartość można go wykorzystać w zupełnie inny i jakże pożyteczny sposób.

Zbliżając się do centrum białego szaleństwa w Nowym Meksyku nie liczyliśmy na jakieś zapierające dech w piersiach cuda. Chcieliśmy po prostu znaleźć się w Taos i na własne oczy zobaczyć jak tam jest. Niewielka odległość dzieląca nas od miasta okazała się w dwójnasób interesująca. Pół godziny od potłuczonej butelki po lewej stronie drogi zobaczyliśmy arcyciekawe budynki o kosmicznych kształtach i niektóre z nich przypominały bardziej współczesne ziemianki niż kaprys milionera. 
Zatrzymaj się, zrobię zdjęcia. – Zahamowałam posłusznie na poboczu aby p. przymierzył się do ujęcia tego niecodziennego widoku. – Albo nie, wjedź tam. – Nie cierpię gdy mam zachowywać się jak marionetka; w lewo, w prawo, jedź, stój albo podjedź jeszcze dwa metry. 
Gdzie? Mam wjechać na plac budowy, na prywatny teren? – Miałam lekkie opory ale uśmiechnięty p. rozwiał moje obawy ponaglając mnie ruchem ręki i słowami „najwyżej nas przepędzą a co sfotografuję w tym czasie to moje, jedź”.

Nikt nas nie złajał za wścibskie wciskanie się pomiędzy domy a wręcz przeciwnie, tambylcy zupełnie na nas nie zwracali uwagi pomimo tego, ze żadne z nas nie miało czapki niewidki i auto też. Nie będę opisywała zdjęć bo jest ich dostatecznie dużo aby wyrobić sobie pogląd na używane materiały i dziwaczny styl. Wspomnę jedynie, ze jest to część programu bardzo przemyślnych domów wykorzystujących materiały odpadkowe i nowoczesną technologię. Efekt niesamowity a jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej to program ten nazywa się Earthship i jest realizowany w różnych częściach świata.

Categories: New Mexico | Leave a comment

I kto to usypał?

Szczegółowy wybór wakacyjnej trasy zwykle pozostawiam w rękach p., wspólnie ustalamy punkt docelowy którym przeważnie jest jeden ze stanów. Tak tez było w tym roku i postanowiliśmy włóczyć się po Nowym Meksyku. Problem zobaczenia nowych atrakcji w zwiedzonym wcześniej stanie pozostawiłam niestrudzonemu p. pozwalając mu na godzinne ślęczenie przed monitorem i wpatrywaniem się w tajemnicze mapy. Nigdy nie zawiodłam się na wyborze miejsc do zwiedzania i nasze wakacje nigdy nie wiały nudą. Zwykle przemierzaliśmy setki mil dziennie w morderczym galopie do kolejnego niezwykłego miejsca.
Teraz miało być inaczej, trasa zapowiadała się wyjątkowo rekreacyjnie i w duchu cieszyłam się, że wreszcie raz uda mi się wypocząć w czasie urlopu. Marzenia o wylegiwaniu się w hotelowym wyrku lub śpiworze już pierwszego poranka wzięły w łeb gdy wcześnie rano odgłosy krzątania wyrwały mnie z błogiego snu. Czy ten człowiek nie może poleżeć w łóżku przy swej ukochanej żonie i zadbać aby żaden koszmar pospiechu jej nie dręczył? Najwidoczniej nie mógł bo już wykąpany wynosił torby do auta a trzaskanie drzwiami wybudziłoby nawet nieboszczyka z najgłębszego snu. Tak pozostało do samego końca urlopu, znów wyścig z czasem i przestrzenią.
Gdzie mnie dzisiaj zabierzesz? – Zapytałam sącząc drug
ą lurę o szumnej nazwie kawa. Już byłam w miarę obudzona i zdolna do zadawania pytań oraz ciągle trochę abstrakcyjnego pojmowania odpowiedzi. 
To ty mnie zabierasz a ja wskażę ci drogę. – Zapomniałam, ze prowadzę ślepca w te wakacje. Zrządzeniem losu zostałam kierowcą do czasu gdy upolujemy jakieś okulary w dużym mieście ale na naszej trasie nie było dużego miasta przez kilka następnych dni. 
Siedzieliśmy na ganku przed motelem i rozkoszowałam się padającymi prosto na mnie promieniami wschodzącego słońca. Noc była wyjątkowo zimna i nasze wymęczone po pracy i podróży ciała potrzebowały trochę spokoju i oddechu. 
Wcale nie czuć, ze oddycham. Jakie tu czyste i bezwonne powietrze! – Zrobiłam kilka głębokich wdechów aby poczuć smak i zapach górskiego powietrza. 
Rzadkie tu powietrze, żadna tragedia ale jesteśmy na wysokości ponad 2300 metrów ponad poziomem morza więc potrzebna nam krótka aklimatyzacja. 
– Zostaniemy tu na kilka dni? – Zapytałam z nadzieją w głosie ale bez przekonania . Fajnie byłoby połazić po miasteczku, podziwiać tutejszy folklor, pójść na obiad do restauracji np. takiej jak na zdjęciu powyżej i leniuchować.
 – Kilka dni?! – Zarechotał paskudnie p. – Kilka minut bo powinniśmy ruszyć niebawem aby nie upiec się na wydmach. 

– Wydmy? – No tak, coś obiło mi się o uszy, że niedaleko (w USA niedaleko oznacza daleko na polskie warunki, czasami bardzo daleko) w górach są wydmy znane z tego, że są najwyższe w Północnej Ameryce. Takie złe wieści od samego rana przypomniały mi moje niefortunne spotkanie z upałem na wydmach w Dolinie Śmierci i bardzo niechętnie dopiłam kawę i ruszyłam do łazienki aby wybudzić się do końca. Gdy leniwie szumiący prysznic wyganiał resztki snu ciepłą wodą nabierałam ochoty aby ponownie stawić czoła wyzwaniu.
Dzisiaj poczułam, że to pierwszy dzień prawdziwych wakacji. Poprzednie dni choć wolne od pracy zawodowej mało przypominały odpoczynek. Czułam się daleko od domu, auto zapakowane biwakowym sprzętem i widok odległych gór w Colorado to nieodzowne cechy wakacji. Jeszcze tylko dopełnienie zbiornika paliwa do pełna na koguciej stacji benzynowej i pomknęliśmy przez dolinę ku wydmom. 
 Dziko tu, pusto i bardzo słonecznie. Tą właśnie zaletę wykorzystano na zamianę promieni słonecznych w prąd elektryczny. Takie elektrownie bardziej mi przypadły do gustu niż straszydła wiatraki, które jakby nie było szpecą krajobraz.

Miasto Alamosa, w pobliżu którego skręcimy na wschód, leży w kotlinie-dolinie pośród wysokich na 3300 do 3700 m npm gór. Plaski jak stół teren rozpościera się na dość dużej przestrzeni bo ma szerokość około 70 kilometrów a długość na oko 200, to jak z Łodzi do Poznania! Łatwo wyliczyć, ze to 14000 km2, zupełnie niezła kotlinka. 

 

Colorado kojarzy się przede wszystkim z zimą i na usta ciśnie się nazwa stolicy białego szaleństwa – Aspen. 
Latem w górach atrakcji również nie brakuje a jedna z nich jest zupełnie wyjątkowa. 
Wreszcie oczom naszym ukazał się długi i wysoki wał żółtego piachu na horyzoncie i aż zaniemówiliśmy z wrażenia. Gdy nie ma się do czynienia z górami na co dzień to trudno określić odległość danego punktu. Krystalicznie czyste powietrze na tych wysokościach nie ułatwia zadania i gdyby nie mapy to błędy szacunkowe na oko rozśmieszyłyby każdego górala do łez.

Wielkie wydmy, bardzo wielkie, olbrzymie, też mi coś. Ale jak wielkie? – Znajdujące się po lewej stronie wydmy towarzyszyły nam przez długi czas dojazdu ku ich podnóżu. Jakby nie zmieniały swych wymiarów albo upływający czas wcale nas do nich nie przybliżał. Zniknęły na chwilę z naszego pola widzenia i po zapłaceniu opłaty wstępu stanęliśmy oko w oko z niespodzianką.
O kurcz
ę! Ale gigant! – Musiałam zatrzymać auto bo prowadzenie przeszkadzało mi w porównaniu wysokości wydmy i parkujących przed nią aut.
Przecież ja tam nie wejdę, nie ma mowy. – Już wiedziałam, ze nie będzie łatwo pokonać tak
ą wysokość.
Bez względu na przytaczane cyfry którymi zarzucił mnie p. czułam, że co najwyżej dojdę w ich bezpośrednie sąsiedztwo. Z miejsca gdzie stałam samo dojście wydawało się dalekie ale w zasięgu moich możliwości.

 

Pierwsze kroki na wydmach zupełnie mnie zaskoczyły bo nie zapadałam się po kostki w piasku a nawet w niektórych miejscach ledwo podeszwa kryła się pośród drobin skalnych zmielonych na pył. W innych miejscach, szczególnie na stromych podejściach piasek usuwał się spod nóg tak jak na zwykłej wydmie nad morzem.

 

Metr za metrem posuwaliśmy się w stronę najwyższego punktu na horyzoncie utworzonym z piasku.
To ile metrów ma ta wydma? – Zapytałam bo za nami już kawa
ł pokonany a szczyt ciągle tak samo odległy.
230 metrów przewyższenia, tyle co Pałac Kultury z antenami. – Wyrecytował lub raczej wyjęczał p.. Spojrzałam w stronę szczytu i położyłam się na ciepłym piasku aby zebrać siły na kolejne parę metrów. Upatrzyliśmy sobie jeden z pagórków i postanowiliśmy dotrzeć do niego aby tam ponownie odsapnąć. Wspomagani cieniem z białych baranków na niebie udało się nam osiągnąć wytyczony cel.

Gdy chmury dawały cień innym użytkownikom tej niespodziewanej pustyni w górach my piekliśmy się jak na patelni bo południe już zbliżało się nieuchronnie. Tutaj warto wspomnieć dlaczego Amerykanie wstają wcześnie rano na wakacjach. Otóż na przykładzie naszego dzisiejszego dnia wytłumaczę wszystko obrazowo. Jak wspomniałam zostałam wyrwana ze snu o porze kiedy ludzie śpią i nie grzeszą czyli na pewno przed szóstą rano. Auto już było prawie spakowane więc zanim zwlekłam się z łóżka i pożegnałam prysznic było już prawie 60 minut później. Czas rano niesłusznie przyspiesza gdy moje ruchy są jeszcze ospałe. Kawa, przekąska, dopakowanie auta moimi ciuchami, oddanie kluczy i krótka pogawędka z właścicielką motelu to kolejne 40 minut. Dojazd zajął nam dwie godziny plus 15 minut na parkingu aby przebrać się w odpowiednie koszule i buty. Wyruszyliśmy na podbój wydm po dziesiątej trzydzieści bo trzeba było jeszcze dojść do toalety gdyż później w razie potrzeby nie ma nawet krzaczka aby za nim kucnąć. Gdyby nie brutalne wyczyny męża bylibyśmy jeszcze w drodze do wydm i trafilibyśmy tutaj w spiekocie i upale. Po chłodnej nocy wysokich gór upał zaczyna być nieznośny po 14-ej kiedy należy przerwać przebywanie w zdradliwym dla człowieka środowisku. Dlatego pomimo tego, ze przeklinam wczesne wstawanie to błogosławię wczesne powroty z upałów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przejdźmy jeszcze 500 metrów i dopiero zrobimy odpoczynek. – Wysapał mijający mnie p.. Właśnie wtedy spostrzegłam, ze cień nie układa się obok jego sylwetki a bezpośrednio pod nim. Nastało południe! Wraz z nim naszły mnie obawy co do dalszej drogi którą mamy do pokonania. Jeszcze czeka nas przynajmniej godzina wejścia i powrót który z góry jest równie męczący bo trzeba hamować ciało które chce pędzić w dół. Naszą wyprawę powinniśmy niebawem zakończyć bo przy oczywistym braku formy któreś z nas dostanie zawału pozbawiając przyjemności przebywania na wydmach tą drugą osobę która pewnie też wtedy dostanie zawału. Chciałam przyrżnąć głupa, że nie mam już siły na dalszą drogę ale p. nie dał się nabrać na taki akt ochrony jego ego. Po urazie czaszki lekarz zabronił p. ekstremalnych sportów jak skakanie spadochronem lub nurkowanie na dużych głębokościach. Czy łażenie w południe po pustyni nie można zaliczyć do takowych? Z bólem serca ale p. musiał uznać przewagę przyrody nad swym ciałem i nawet postanowił nauczyć się latać aby łatwiej dotrzeć na sam szczyt. Niestety ale sztuka latania okazała się równie trudna i po wykonaniu kilku jaskółek ogłosił kapitulację.
Nasz podręczny plecak kryje w swych czeluściach tylko najpotrzebniejsze rzeczy niezbędne na szlaku. Znaleźć w nim można papier toaletowy, małą latarkę, landrynki bo czekolada w tym klimacie nie zdaje egzaminu, dwie zapalniczki na wszelki wypadek gdyby jedna nie zadziałała, zapasowe skarpety, duży ręcznik kąpielowy i zestaw dwóch paczek papierosów – mentolowe i zwykłe.
Przysiedliśmy na jednym ze szczytów aby oswoić się z zaistniałą sytuacj
ą
Powiedz mi jeszcze raz jakie to jest duże. – Zakreśliłam ręką krąg wskazując na otaczające nas piaski. 
Szczerze mówiąc to aż nie chce mi się wierzyć. – p. pokręcił głową z niedowierzaniem. Spoglądał w ekran magicznej tabliczki i zaczął snuć opowieść jak z innej planety. – Ze wysokie jak wieżowiec to już wiemy ale powierzchnia jest zupełnie niewyobrażalna. – Tutaj nastąpiła krótka przerwa w opowieści bo zajął się poszukiwaniem zrozumiałych odnośników. Coś kiepsko mu szło bo wielokrotnie kiwał głową, raz potakująco raz przecząco. 
Błagam mów zrozumiale.
Gdy wreszcie przemówił efekt jego słów był jak grom z jasnego nieba.
– Jak już jesteśmy przy stolicy to, jeżeli zmysły mnie nie opuściły tak jak siły, wydmy zajmują 15% Warszawy albo pół Lublina albo ćwierć Wrocławia. Dla matematyków to będzie 77 kilometrów kwadratowych. Co ty na to? – Ja zupełnie zaskoczona nic nie powiedziałam bo i tak to wszystko brzmiało abstrakcyjnie. 
Wszystkiego przejść się nie da. – Wydukałam wreszcie po chwili gdy jakimś cudem wyobraziłam sobie pół Lublina pod piaskiem. – Może można tą pustynię obejrzeć z samolotu?
– Nie, takie wydmy trzeba pokonać piechotą aby poczuć smak zdobyczy. Musimy się przygotować i przyjechać tu jeszcze raz, za rok lub dwa.
Aby przypieczętować podjętą decyzje zaproponowałam wypalenie fajki pokoju jak to robili starożytni Indianie. Nie spodziewałam się oporów ze strony męża więc na przekór zdrowemu rozsądkowi zaciągnęłam się gorącym dymem w ten upalny dzień.
Przed pożegnaniem z Wielkimi Wydmami rzuciłam im wyzywające spojrzenie i burknęłam pod nosem jeszcze tu wrócę i stawię wam czoła.
Wszystkich zapraszam do Colorado aby odwiedzić Great Sand Dunes bo warto z dwóch powodów; zobaczyć to na własne oczy oraz, że możemy się tam spotkać. Proponuję aklimatyzację na kempingu zaraz obok wydm i po dwóch dniach wejście na szczyt. Uprzedzam, że sama dopilnuję aby pobudka nastąpiła nie później niż o 5 rano!
  Już najwyższa pora aby poznać odpowiedź na zadane w tytule pytanie.
Wszystkiemu winien jest wiatr wiejący z doliny San Luis w stronę gór Sangre de Cristo. (Ten w lewym dolnym rogu zdjecia poni
żej.) Unosząc drobiny piasku znad doliny spotyka przeciwny (prawy górny róg) wiatr wiejący z gór i tak przez wieki walcząc ze sobą utworzyły najwspanialsze wydmy jakie kiedykolwiek widziałam.

Categories: Colorado | Leave a comment

Blog at WordPress.com.